top of page

 

     Napisane na prośbę Pani Urszuli Wroniewicz

 

 

      Przybłęda

        Współczesna legenda o czerskim człeku

 

 

           WSTĘP 

 

 

W każdej legendzie elementy prawdy, jakichś wierzeń, przekazu czy historycznych zaszłości mieszają się z elementami fikcji, często literackiej lub baśniowej. Tak jest nawet w legendzie współczesnej, gdzie nie można przyjmować wszystkiego dosłownie, gdzie bohaterowie są często tworami wyobraźni autora. Tak jest i we Współczesnej Legendzie o Czerskim człeku.  Czersk, ze swym olbrzymim ładunkiem historycznego ducha, ujmowanego zwykle w powiedzeniu „ile ten Czersk przeszedł” szczególnie skłania, po dziś dzień, do bajania o ludziach, topografii, tutejszych władcach. Tak było zawsze, tak było w znanych legendach o perłach Królowej Bony, czy o nieuczciwym geometrze.

Pamiętajmy, że legenda jest tylko legendą – nawet współczesna.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                  

***

 

 

 

 

Mały był, jakiś czerniawy – pewnie malowany.  Nikt nie wiedział ile ma lat. Kapotę miał lichą – chyba jedną w świątek – piątek. Nawet do kościoła. Ale najgorsze było, ze nikt nie wiedział skąd się wziął. Przyjechał? Czy go kto przywiózł? Sam nie bardzo wiedział. Czy z Wielkich Miast, czy z za Wisły. Gdy pytali dokąd jedzie, mówił – do siebie. Ale tak na prawdę nie wiedział dokąd. Gdzie było to u siebie. Tu był sam. Jak się obrócić? Iść do gospody? Do księdza? Czy do władzy? Próbował z gospodą – niewiele z tego wynikło. I nagle władza przyszła do niego. Bardzo się ucieszył. Ale i trochę przeraził.  Była taka elegancka, znała wszystkich – jak to władza. Jednak najważniejsze, ze przyszła do niego – zagubionego.

Lżej się zrobiło.

 

Mieszkał trochę na uboczu – gdy się tu zjawił wszyscy się dziwili, że tak jakoś dziwnie. A on mówił: stąd widać Zamek. Nie chcieli wierzyć. Bo przecież jak ktoś ma kasę może mieszkać w Rynku, na Skarpie, mieć dalekie widoki. Więc ma kasę czy nie ma – różnie gadali. Gadali też, że był kiedyś wielkim panem, nawet robić nie musiał. To po co tu siedział? A on zawsze mówił, że kocha  ten Rynek, tę Skarpę, co z trzech stron otaczała wieś, że lubi uliczkę Świńską, taką malowniczą, wąską i krzywą, uliczkę Wójtowską, też krzywą i zaraz obok.  Tłumaczył sobie – pewnie, samochód to nie tu, ale ile już setek lat jest tak wąsko i krzywo. Tylko ta dzika śliweczka, taka żółta i trochę czerwona, sypiąca owocem, bo nikt nie zbierał jest nowa. I nowa jest biblioteka do której dochodzi się z jednej strony  Wójtowską. Lubił  różne Kapliczki, widok z Zamku aż po Brzumin, nawet Gródź – gdzie ciężarówki kurzyły. Miał swoje ścieżki:  to pod Skarpą – gdy jabłka dojrzewały i słońce z dala oświetlało Zamek – tam to znów uczeni tyle wykopali,  to skrótem z Warszawskiej, na łeb na szyję do Gródzi – było tak swojsko. I tak elegancko na Wareckim Trakcie, gdy zrobili nowy, asfaltowy dojazd. Pod skarpą Zamek odbijał się w Jeziorze , na kominie starym bocianie gniazdo. Jezioro takie malownicze, szło na obydwie strony od drogi na Brzumin…… tylko kiedyś utopił się tu Rumcajs –  stare dzieje – nie chciał wspominać. Ale było gdzie powędrować. Tak pięknie.

 

Z pokoiku gdzie mieszkał miał widok na Zamek i Kościół i czasem widział tęcze nad nimi – nawet podwójną – znak pierwszego przymierza z Bogiem. Z Rynku jej nie było widać, chyba, że od remizy – ale i to park zasłaniał, trzeba było iść gdzieś dalej. Z tego pokoiku słychać czasem szkołę – dzieci wiadomo. Komu by to mogło przeszkadzać? Było też nocą jesienną – gdy się przejaśniło nad Zamkiem, na Niebie pojawiał się Orion – rycerz jeszcze starszy od komesa Magnusa co go uczeni odkopali na Zamku.

 

Wtedy pisał wiersze z wyrazami mądrymi, których Bogdan i inni nie pojęli by, a on nie chciał tłumaczyć, bo wolał uczyć się od nich, że drzewka trzeba obcinać gdy soki już zejdą. Albo jak naostrzyć sekator dwuręczny.

Czy był samotny? Chyba nie, bo przecież miał pieska z którym zawsze można pogadać. Piesek był ślepy, ale Przybłęda darzył go ogromną miłością, jak każde zresztą żywe stworzenie – pomny  Św. Franciszka. Pamiętał też dobrze, co kiedyś usłyszał od sąsiadki – gdzieś w świecie: człowiek, który tak kocha swojego pieska nie może być zły.

Bo Przybłęda nie wiedział nigdy czy jest dobrym czy złym. Czy można być i złym i dobrym? Pewnie można – tak po ludzku – zwykł się pocieszać, ale po bożemu? Dobrzy idą do Nieba, a źli do piekła. A nieskończone boże Miłosierdzie? Głowa mu puchła i zasypiał na swym wyrku. Rano, gdy słońce świeciło nad Zamkiem, mówił sobie: człowiek powinien być dobry całe życie. Potem znów napadały go wątpliwości. A jeśli był taki różny, a potem się odmienił? Można, czy nie można się odmienić? Więc można czy nie można być różnym? Gdy zaczynały bić dzwony na Anioł Pański – już wiedział: po to jest czyściec! I dalej Jasność. Taka sama jak na dziedzińcu Zamku Książąt Mazowieckich, gdy w lecie tańczą URZECZEni. Oni są jak anioły, gdy wywijają, gdy gra muzyka i śmieją się do siebie. No tak – tańce, do lata jeszcze daleko a tu długie zimowe wieczory i znów wątpliwości. Dobrze by było nie mieć wątpliwości. Tylko, że to co ludziska wymyślą to coraz się zmienia. Książki różne piszą mądrzy ludzie i też coraz inaczej.

 

Razu pewnego, w taki samotny wieczór wymyślił: trzeba słuchać serca! To jest rada! Tego się trzymać! A serce mówiło mu: bądź dobry dla ludzi i boskiego stworzenia. Tak jak Bogdan dla swoich królików, jak jego kobieta dla ludzi – przecież zawsze da starych słoików co je gromadzi, da żebyś mógł narobić przetworów jak już wierszy będziesz miał dosyć. Bądź dobry jak sąsiadka co domu dogląda, gdy cię znów gdzieś poniesie, jak Marek co drew potnie i nic nie chce. Jak Stasio, co chętnie tłumaczy czy często trzeba wymieniać krzewy malin, gdy spotkasz go na Mostowej. Jak Pan Zenek, co ma mądre maksymy i zawsze pomoże przy rurach. Jak drugi Marek – oj, jak on znał gadki swojej Babci co pamiętała stare dzieje. Ale pracował ogromnie ciężko razem z Żoną i byli tacy bliscy. Jak Sławek – co wracał nocą z pracy i podrzucił, żeby Przybłęda nie musiał na piechotę – jak zawsze. Ale za to, żeś był taki różny, to cię czyściec nie ominie – myślał. Bo dobry też jesteś – kosisz pod kapliczką, czy nie? Żeby innym ulżyć.

 

Potem zobaczysz Zespół. Popołudniu na Zamku. To tak, jakbyś chciał przyjechać do Czerska na rowerze. Dróżki są, ale napocić się trzeba. Przyjedziesz w południe, będziesz szczęśliwy, a potem w Górze wrzucisz rower na autobus i cię całkiem odmieni. Już tak na zawsze. Może nawet do kościoła pójdziesz.

 

Codzienna droga do bliskiego sklepiku było jak zawsze: pogadać ze sklepową, zobaczyć piękny Rynek, gdzie stoją rzeźby drewniane, kwiaty w lecie i czasem spotkać kogoś. Pani Basia w sklepiku mówiła: ale się pan dziś szarpnął. Można było spotkać Pana Zenka, jak przyjechał na żółtym rowerku, a to Bogdana, a to Heniorka, a to Stasia co rwał jabłka i pytał o zdrowie, innych też, Ziutka czasem.  Po pracy przychodzili na piwko, pogadać. Czasem przysiadł się jakiś przyjezdny – też od rwania jabłek. Ale oni mieli słabe głowy – zasypiali na ławeczce.

 

Przybłęda dobrze się tam czuł – zawsze każdemu ściskał grabę, zagadnął. Nie lubił tylko gdy mu mówili Pan. Ktoś powiedział, że  przez szacunek. Ale on dobrze wiedział, ze jest obcy, nie stąd, ze przybłęda. Swoim mówi się ty. Obcym nie. A jednak właśnie oni sprawili jemu – człowiekowi z nikąd – największą radość mówiąc półgębkiem: ten gość jest w porządku. I jak pani Basia – sklepowa. Czasem, gdy była nie w humorze mówiła: eee, Pana już nic nie zmieni. Ale potem, gdy w sklepie nie było nikogo mógł pogadać, dostać jarzyn jakichś tańszych i mówiła: niech pan bierze – Pan taki porządny człowiek. Ona  wyczuwała – stała  za ladą od zawsze i znała wszystkich. Były też uwagi trochę filozoficzne – filozofią wynikającą z mądrości świata – tak ogólnie, bez jakiejś, nie daj Boże, zarozumiałości. Zgadało się o dobroci i powiedziała: wie Pan czasem się zwraca. Wiem, wiem Pani Basiu, Przyniosę Pani jakichś przetworów. Dobrze, ucieszyła się Pani Basia – dam synowi. Dobrze, niech Pani da, ja jestem sam – zakończył. Przybłęda wierzył  głęboko, ze dobroć się zwraca. Lubił ludzi, garnął się do nich, chciał być uczynny. Tylko….. piwka nie pił, nie palił…. Jak tu z takim pogadać. Czuł się nie wydarzony. A nie palił już ile? Mówił – długo. Ale w sklepie Pani Ania zawyrokowała, że niby to jeszcze nic. Oj zmartwił się wtedy. A tak to siedział w domu ze ślepym psem: co robił? Latem lubił słuchać ptaków przed świtem. Ale zimą, jesienią? Zresztą wszyscy siedzieli w domu  jesienią po powrocie z pracy w mieście, z pola. Dobrze, że miasto obok, że jest jakiś Zespół taneczny, gazetki, biblioteka. Ale to nie dla Stasia, nie dla Heniorka, nie dla Zenka, nie dla Bogdana.  Przybłęda siedział, długo w noc, lampka świeciła się. Mówił czasem, ze pisze, czasem, że wiersze. A  bo to z tego da się żyć? Ale jemu w duszy grało. Siedział  w zimnie i płakał nad kartką papieru. Czy były złe czy dobre? Nie wiedział. Ktoś kiedyś przeczytał wszystko. Podobały się. Fachowcy nie mówili nic. A on wierzył, ze kiedyś pójdą do ludzi. Wierzył, że jego wiara i praca będą docenione. Nie wiedział jak się za to zabrać. Ale wierzył i marzył – i pisał  po nocach. Pisał o Czersku, pisał o kobietach, które cierpią, bo podobno bardziej kochają. Pisał o Matce, która zmarła dawno i  najważniejsze, pisał o Bogu, którego miał w sercu. Nazywał to pisanina, lub tak jakoś z obca – nie do zapamiętania I marzył, że nie będzie Przybłędą. Miał mu to dać Czersk! Mawiał – tu jest coś w powietrzu co się nazywa genius loci. A  gdy się krzywili powiadał – zapytajcie Heniutka – on podobno wie wszystko.

 

Z Heniutkiem też zawsze mógł pogadać.: -Podobało się na Zamku, jak były występy? -  Pewnie, że lubię to, oj jak lubię. - To czemu nie pójdziesz do Zespołu? Tylko tak  tę coca-colę pijesz pod sklepem? - Lepiej, ze coca- colę niż co innego. -Odparł rezolutnie. - Pewnie, ze lepiej, ale potańczyć mógłbyś. Co, za stary? - Ja jestem za stary, ale Ty? - Heniutek zmienił temat: - Coca-cola, też niedobra – cukier we krwi rośnie. Zresztą dawniej w Czersku, na Zamku pijali miód ze spirytusem. - Pewnie, że pijali – wszędzie pijali, i jak kłócili się. No i potem przyszli Szwedzi. Dobrze wiesz co zrobili z Czerskiem.  A od wody żaby w brzuchu się lęgną – nie? - Dobrze, że kapelusz masz nowy. Pewnie z targu. Też muszę sobie sprawić. -

Pośmieli się i zabrał się za pomoc Pani Basi, a   Przybłęda wrócił do wierszy.

 

Zbliżało się Boże Narodzenie, Na Rynku powiesili światełka – zrobiło się jasno i radosnie. Pani Bogusia – też sklepowa miała ciepło i widno, gdy wieczorem sprzątała sklepik. I wszyscy tam przychodzili. Nawet Ignac – już tylko z jedną kulą – już dobrze chodził. I był coraz weselszy, ale Przybłędą nie śmiał mu mówić Ignac- bo to było takie czerskie. Mówił mu – jak zwykle – Panie Krzysiu.

 

Po upalnym lecie nastała dziwna może jesień, może zima. Był koniec listopada, a palić w piecach nie trzeba. Czasem tylko, gdy ktoś tu lub ówdzie przestraszył się zapowiadanych szarug i mrozu, nad domami podnosiły się dymy idące prosto ku górze. A potem znów przychodziło słońce i było jak wiosną. Tylko ptaszki nie śpiewają – martwiła się pani Basia. A ludzie nie myślą o porach roku – uśmiał się Przybłęda. Śpiewają, piszą wiersze – no może w polu mniej zimą. Ale wszyscy   mają choinkę, Pasterkę, prezenty. Przybłęda się zamyślił: znów go gdzieś poniesie, znów wędrówka. Do wędrówek przywykł – ale samotność. Otrząsnął się. Już tak nie raz było. I dobrze było – nie zwykł się poddawać. W radyjku kolędy nadają od rana do wieczora. Żeby tylko ta zima nadal trwała tak słonecznie. Nawet palić nie trzeba będzie w piecyku. A może……? Przez Święta? Trochę się należy. Żeby znów nie usłyszał: aleś Ty nisko  upadł! Obruszył się wtedy. Jak upadł? Uważał się za szczęśliwego. Miał wszystko co potrzeba. Ludzie mu pomagali, mógł pisać. Pisać o Czersku. I nawet, czasem dziękowali mu za to co napisał, podsuwali tematy, pomysły. Byle tak dalej. Te parę dni  minie szybko, na pewno są tacy co im gorzej. Nie widzą Zamku gdy się przebudzą, nie mają psa, żeby z nim pogadać. A w  Wigilijną Noc jego stworek będzie prosił, poda łapę, pewnie nawet coś powie.

 

bottom of page