top of page

                 SZAMAN Z PRZYBOROWIA  

       Wszystkim mieszkańcom Czerska                    

 

 

 

 

 

 

 

 

Przyborowie prowadzi przez dzielnicę peryferyjną. Niby nic szczególnego. Ulica niejednoznaczna. Ale i rozwojowa. Zasiedlona przez nowych. Dzielnica cicha, osiedle pełne świeżo postawionych, nowych gniazd rodzinnych. Chlubiące się przedszkolem, tak niezbędnym nowym. Mająca asfaltową nawierzchnię, ale częściowo – bliżej lasu, pełną dołów i kurzu. Najpiękniejszy stąd widok na wieże Zamku – wszystkie trzy naraz, w oddali, przykryte gwiaździstym niebem lub będące trzema strzałami w napiętym łuku tęczy.

 

 Zebrało ci się na poezję? Zadrwił z siebie.  Drwina miała być maską. I jak każda maska przysłaniała rzeczywistą twarz. Wiedział dobrze, ze kocha poezję – nawet czasem popadając w przesadę, że  poetyckie układanki dawały mu wytchnienie. Czasem łzy, których nie wstydził się.

 

Grają, znów grają – pomyślał. Grają Dziewczynę Szamana. Był zły. Był wściekły. Czuł, że ważą się jego losy. I właśnie to. Ulubiona szamanka. Przecież nigdy nie wierzył w szamanów. W zaklinaczy. Miał swoja wiarę. Niezmienną, potwierdzaną czynem i słowem. Falującą, ale niezmienną.

Na szczęście – swoje i innych, uważał,  że można jeszcze coś przeorać. Zmiany mogły polegać także na refleksji o szamanie. Był dawnym pojęciem i słowem. Zaklinacz? A może prorok? Prorok pojecie bliskie, spoufalone. Dziewczyna proroka?? Znów miał ochotę wrócić do Dziewczyny Szamana: „Ja to wiem – umarłam/ By żyć nowym życiem tu”.

To pełne optymizmu pomyślał. Zupełnie zgadza się z moją wiarą.

 

Podobno, największą sztuką jest zmienić siebie i zostać takim samym. To też mu się podobało. Trochę uspokoił się. Nie wiedział tylko na ile ma zmienić się. Ale czy można wiedzieć wszystko? Znać przyszłość? Czy można wiedzieć co się stanie w wypadku niepowodzeń? Były już różne. Że został takim samym, już wiedział. Dotyczyło to pisania. Przede wszystkim pisania. I niezmiennej optymistycznej wiary. Zawsze dobrze pisał – pisał całe dorosłe życie. Cenił tych co pisali, cenił ich trud. Wiedział, ze mają niełatwe życie, że pisanie może zaprowadzić na różne manowce i….. że warto pisać, nawet jeśli rezultat jest niepewny.

 

Miał więc dwa punkty podparcia: pisanie i wiarę, Wiedział też dobrze, nauczył się  kiedyś  w życiu, że dla stabilnej pewności w trudnych górskich wspinaczkach, konieczne są trzy. Gdzie był  trzeci? Miał swoje marzenia. Marzenia o bliskości. Marzenia o drugim człowieku.

Czy nie przeszkadzały innym punktom? Nie – pomyślał. Na pewno nie. Te dwa często muszą wystarczyć. Przecież człowiek chodzi na dwu nogach. Ale by osiągnąć jakiś trudny szczyt, musi sobie pomóc. Pisanie miało ręce i nogi, chociaż  w natłoku codzienności, codziennego zmagania się, usychało, zanikało, by znów wykiełkować, uprawiane na nowych polach lub tylko poletkach, gdy niezmiennie trzeba było nawozić je wiarą, nadzieją i miłością. Poletka zmieniały się. Czasem były glebą przemieszaną z kamieniami. Wtedy uprawa stawała się trudna, nie wystarczało intensywne nawożenie. Tępił się lemiesz. I pozostawała wiara, drugi mocny punkt podparcia, przekonanie, że żniwo nastąpi. Czy  na uprawie i nawożeniu kamienistych poletek kończyło się wszystko co mu pozostawało? A pozostawało  tak niewiele. Lub jeszcze wiele – jak powtarzano z prawa i lewa.  Książki – zawsze było ich dużo, fascynujących magią równych linijek z których wydaje się, wszystko wynikało. Książki już dziś nie  czytane, ale tkwiące w nim , dające siłę, budulec marzeń, możliwych do realizacji, nawet wbrew samemu sobie. Książki – odwieczny przyjaciel, w złym i dobrym, wędrujący razem , będący podporą jak laska pasterska i wiara, dająca  prawość. Książki były ciężką pracą – i wtedy, gdy zapakowane w kartony musiały koczować z miejsca na miejsce i wtedy gdy siedział w zimnie, wchłaniając fabułę, by śledzić wnikliwie losy bohaterów, później upajać się frazą, inną tu i tam, pięknie oddającą bogactwo języka. Jeszcze później tylko szukając potwierdzenia dla rozbieganych myśli, potwierdzenia, które musiało następować nie raz w trakcie składania ich w spójną całość umieszczaną na kartce.  

 

Książki są ciężką pracą, a jedna z najważniejszych, leżąca często na hotelowych szafkach nocnych, powiada: godzien jest robotnik zapłaty swojej. Odwieczną  mądrością przypominająca starożytnych pasterzy, którzy mieli laski i godność i swoją pracę. Tego właśnie  oczekiwał,  miało wynikać z książek, ze wszystkiego co mu dały, z pracy z nimi. Dały zaś bardzo wiele – rzemiosło, które było i będzie. Wędrówkę myśli niekończącą się, gdy  krążyły – przy praniu i koszeniu trawnika – przerywanym z konieczności zanotowania motywu,  jawiącego się jako owoc ich krążenia.

 

Wieczorem, lub nocą, owoc dojrzewał na kolejnych kartkach, potwierdzany zwykle poszukiwaniem pochodzenia by uzyskać handlową wartość. I ciągle wiara – drugi punkt podparcia – taki ważny.  Choć falujący. Gotów był nawet wyrzec się trzeciego. Trochę akrobatycznie, w myśl starych zasad stosowanych w górach. Czy można próbować coś tu zmienić – zaczął się zastanawiać. Tego nie wolno.  On jest niezbędny. Jeszcze go nie widział dokładnie. Szukał trochę po omacku, myśląc o niedawnej przeszłości, trochę o najbliższej przyszłości. Czy w niedalekiej przeszłości można szukać trzeciego punktu? W przebytej Drodze? To odwrót! Czyżby??

 

W plątaninie dróg, Droga jest jedyna, wybrana a odwrót nie wchodzi w rachubę, skoro stanęło się na niej.  To nie odwrót ale odpoczynek!  Piękne zasady starego człowieka, który wiedział, ze od pisania nie odejdzie, a tym bardziej od wiary. Ale gdzie  jest trzeci punkt? Życie pełne poświęceń. Życie dla drugiego człowieka. Uważał, że dopiero ta triada spełni go. Pozwoli osiągnąć szczyt. Szczyt skalny, z wichurą i lodem nie będący łąką pokrytą pachnącymi ziołami, ale wysoki, z wielkim wglądem w krajobrazy łagodności. Jak go osiągnąć? Było parę prostych zasad: nie robić gwałtownych ruchów – spokojnie, swoim tempem, czasem odpocząć, obejrzeć się – przypominał sobie długo praktykowane kanony. Są one podstawą. Dobrą podstawą. Jak książki w których tyle magii, i tyle ich jest.

 

Szamani stosowali magię – wrócił do poprzedniego rozumowania. A co z Dziewczyną Proroka? Przecież Prorokini, Żona Izajasza! Nie znamy Jej imienia! Jest też i Ozeasz, tragiczne losy Gomer. Dziewczyna Proroka  zawsze jest obecnością.  Prorok   zaś, czy  odległy od szamana?  Przy wszystkich zmianach ich rola pozostaje stała. I to, że zawsze mają fanów. Jak kredo poruszania się po górach. Zaś takim kredo żył długie lata. I przypominał sobie, że przywiodło go w okolice Przyborowia. Że, jak i ona było rozwojowe. Historyczne i miało przyszłość. Wszystko tu było historią. Po Tatary i dalej. Może nawet Szpruch w lesie. Przyborowie wiodło przez kamieniste tereny. Zupełnie niedaleko stąd było inaczej, było znacznie żyźniej. Jak to w dolinach. Dobrze rodziło, ale ludzie żyli strachem wysokiej wody. Inne tereny, inni mieszkańcy – tradycyjni. I zawody jak zawsze, ale odnowione, rozwijające się. Oparte na odwiecznym doświadczeniu. Przyborowie nie wymagało tego. Wymagało solidnego wykształcenia ludzi młodych, zawodów, których dotychczas brakowało. Może nawet szamanów?  Mógł się zaplątać jakiś prorok – artysta. To też ludzie nowi. Dobrze się czują pośród dalekich widoków.

Łamigłówką stawało się stworzenie z jednych i drugich jednolitej, żywej kompozycji. Trwało długo. Przebiegało nie bez kryzysów. Obydwie grupy miały swoje obyczaje. Jedni prowadzili psy „na sznurku”, inne biegały wolno gdzie chciały, były u siebie, znały swoją okolicę lub tylko swoje obejście – pilnując głośno dobytku  gospodarzy. Zresztą tych grup było więcej. Nie tylko dwie. Zupełnie jasne. A ja jestem jakoś tak pośrodku – stwierdzał z goryczą. Niby historycznie też trochę należę – martwił się słowem trochę. Było to nieustanną troską. Jeszcze, jeszcze! Znów: spokojnie, bez gwałtownych ruchów, swoim tempem, czasem odpocząć, popatrzeć na piękne widoki. Skłaniają do kontemplacji.  Jak każde piękno. Jak  trzy kanony piękna: koń w galopie, okręt pod pełnymi żaglami i …. Kobieta w tańcu. Jak drugi człowiek….., dla którego trzeba żyć by triada stała się rzeczywistością. To trudna wspinaczka. Trzeba umiejętności technicznych. Wiedział też, jak ważny jest partner. Wiedział, że partnerów czasem się zmienia. Ale  góry są dla każdego. I że liczy się wola – tak, też ona. Stare hasło mówiło – gdzie wola tam droga. Szczególnie łatwe jeśli ma doprowadzić gdzieś na lesiste szczyty od których trzeba zaczynać. Niestety –  zwykle były tylko początkiem który przyszło mu wielokrotnie osiągać. Nie dało się porównywać z triadą, tak potrzebną. To nie to. Tamto było w młodości. Teraz był stary i nie przestawał sobie wyznaczać nowych szczytów. Jak choćby droga, którą rozpoczynał na Przyborowiu – raz, drugi. I wracał tam, po osiągnięciu celu, radosny i szczęśliwy, by znów stawać się jednym z tutejszych, stawać się jednym z nich. Damy radę – mówili mu. Więc „my”? Zastanawiające. Czy ja też? Wiedział, że to zależy od niego…. I od partnera. Partnerowi trzeba dawać zmiany. Raz on jest na przedzie, raz ja, i wiedział, że czasem mogą być odstępstwa od tej zasady. I, że partnerzy, którym zależy na pokonaniu Drogi – zawsze się porozumieją.

Teraz czuł się samotny, samotności nie mogły zapełnić liczne kontakty wirtualne, coś jednak dawały. Zbierał się. Służyły dalszemu projektowaniu. Wyciągał rękę ostrożnie – ku ludziom różnym, najchętniej pokręconym przez życie – jak on. Ale wiedział, że musi wyjść ze swojej konchy. Ze swojej samotni. To była jedyna droga – na Szczyt. Miał już swoje projekty. Jeszcze dychotomiczne. Do obydwu się  uśmiechał. Uśmiech zapowiadał Drogę jedyną.

 

Przyborowie  miało dwa wyloty. Jeden łatwiejszy i prosty,  z asfaltem i drugi, trudniejszy, czy krótszy, też znany, prowadzący tak samo ku asfaltowi. Zrozumiałe rozwiązanie. Nie można poruszać się tylko bitą drogą. Musi być trochę czyśca. Oczywiście wybierał to trudniejsze rozwiązanie. Wiedział, że już na końcu  napotka sosnowy las  ułatwiający oddech, a potem bitą drogę, bez kurzu i dołów, prowadzącą prosto do najbliższego przystanku autobusowego. Cieszył się, ze wybrał takie rozwiązanie. W drugą stronę od przystanku dochodziło się historycznym traktem wprost do Rynku, drogą z dalekimi widokami ze skarpy, poniżej której, wiosną,  radowały kwitnące sady. Dobrze tu było. Czyżby czyściec już minął bezpowrotnie? Nie łudził się mirażami białych i różowych sadów. Ciągle triada pozostawała poza zasięgiem. Ale już od dawna było też jasne: nie wolno, nie wolno w żadnym wypadku poddawać się. Zawracać. Jeśli przyszły chwile zwątpienia, niewiary w swoje siły, trzeba pomyśleć może o jakimś nieco - tylko nieco, łatwiejszym wariancie osiągnięcia szczytu. Może nie koniecznie tym najprostszym, śmiało poprowadzonym, prawie prostym od piargu ku chmurom. A może tylko wyciszyć się, wśród kosodrzewin,  na półce nad którą pochylać się będą brodate główki kozic zerkających z  wyżej położonych zachodów.

 

Góry – piękne doświadczenia i wspomnienia: są tacy, którzy do końca będą nimi żyli. To oczywiste, wspomnienia młodości zawsze najsilniej odciskają się w człowieku. Dają innym to co w nim najlepsze, co zawsze może wyciągnąć  z bólu i szarości. Lub odwrotnie, pogrążyć w beznadzieję i lęk.  Beznadzieja i lęk wynikają z samotności. Gdy jednak spotkać drugiego człowieka trzeba mu krzyknąć siema lub powiedzieć: dzień dobry, cześć: on pomoże, powie – kierunek jest właściwy, powie – teraz już nie ma takich ludzi. Trzeba podziękować i kontynuować wychodzenie z konchy. Bez gwałtownych ruchów …… roześmiał się. Było takie śmieszne, że wbijał sobie kanon stale do głowy.  Czyżby nie był rzeczywiście kanonem młodości? Eh, było to tak dawno, dobrze, ze go pamięta, dobrze, ze może do niego wrócić. Dobrze, ze ma do czego wrócić. Dobrze, że Przyborowie ma dwa wyloty, piękny widok, ze jest rozwojowe. Taka jest teraźniejszość i odwieczny optymizm.

 

Tak myśląc podążał w kierunku przystanku, by wędrować ku starym dziejom. Jednym się to podobało – innym nie. Ile radości przyniosło proste stwierdzenie zasłyszane gdzieś w pobliżu. „Przecież nie wszyscy są tacy sami”. Takie to proste, ale oznaczało akceptację jego wędrówek w dawnych kierunkach. Wędrówek, które nie były bezowocne, dawały tyle wrażeń, tyle poznania. Poznaniem tym chętnie dzielił się, czasem wyrzucając sobie, że nie zawsze wszystkim, jednakowo jest dostępne. Że może nie o wszystkich pamięta. Ale wracał, był znów na Przyborowiu, odnajdował przyjaciół, z którymi lubił się spotkać. Powroty były powrotami do pracy, nie zawsze lekkiej, do spotkań, do przekomarzań się z tym lub owym, z sąsiadami. Krążył, biegł do miasta obok, bo to była całość z jego ukochanym Przyborowiem. Kochał Przyborowie, tak jak kochał życie myśląc o maksymie poznanej przed laty: aby poznać życie trzeba kochać wiele rzeczy. Kochał więc w Przyborowiu ludzi, tak twardych, nie poddających się, tych dawnych i tych nowych, cieszył się, że rozwijało się, że miało perspektywy, kochał swoją pracę, kochał  swoje zmagania, nawet swoją samotność, która falowała, będąc czasem owocną, a czasem, po prostu, przekleństwem. Szczególnym przekleństwem bywała gdy marzenia, nawet  bardzo zasadnicze, zapętlały się, gdy wydawało się, że są tylko marzeniami, i że nie mają szans na realizację. Wtedy węzeł mogło rozsupłać najprostsze wydarzenie sprowadzające na dawną drogę, jakiś zdawkowy gest, który przypominał  istnienie kanonu. Czy tylko własny gest? Gesty wykonują wszyscy. Ale są gesty szczególnie cenne. Gesty osób bliskich, takie, za które trzeba dziękować, trzeba je doceniać jako dające nowe poczucia, mówiące jesteś. Czasem wykonane nieporadnie przez kogoś – tym trudniejsze do zrozumienia, nie domagające się odpowiedzi, ale jakże głębokie w swojej wymowie, pewnie pełne dobrej chęci.

 

                                                        NOWE BIURKO

 

Nie trzeba myśleć o nim jak o mirażu. Ot parę desek, kilka wkrętów, jakieś kołki. Prosty montaż. Ale te parę desek może mieć znaczenie ogromne. Może nawet uporządkować życie. Zrobić nową przestrzeń. Dla kogoś, kto pisze, lub tylko usiłuje, ma znaczenie podstawowe. Szczególnie jeśli stanie się początkiem wielu zdarzeń, wielu nowych doznań. Wielu projekcji, prób, nie wiadomo czy udanych. Mających jednak daleko idące i związane z koniecznością wychodzenia z konchy zamierzenia.

 

Czy biurko było początkiem? Tylko w pewnym sensie. Może było kontynuacją? Na pewno było wyzwoleniem się, lub tylko wstępem do wyzwolenia się z samotności. Wraz z jego pojawieniem się potoczyła się lawina. I to już następnego dnia. Przypomnienie sobie brył lawiny –  późnym wieczorem było prawie niemożliwe. Jej początki to oczywiście Przyborowie, jakieś nawroty do młodości, do Wielkich Poetów – próba ich zrozumienia, inni poeci, potrzeba kontynuacji. Droga – jak zwykle i myśli o Bogu wraz z chęcią wyzwolenia się ze zwyklej ziemskiej samotności. Chęci te, dość jeszcze nieśmiałe, miały cudowną moc, szczególnie gdy trzeba było sobie uświadomić, że kanon nadal istnieje, ze te same zasady, które obowiązywały od dawien dawna, obowiązują i tu. Biurko dało wiele nowych wrażeń, przynajmniej je zapoczątkowało. Podobno było duże – chyba według pochlebców – widział już większe, ale  nowe miało dla niego wszelkie zalety, spełniało wymagania. Najważniejsze , że pozwalało się pogodzić z nowymi odkryciami.  Z nowymi myślami.

 

Jednym z takich odkryć było odkrycie faktu, ze trzeci punkt triady może cechować uniwersalność. I nie straci przez to na wartości.  Daje  stabilne poruszanie się w trudnych warunkach. Daje brakujący, trzeci punkt.

 

Odkrycie pozwalało pogodzić się ze sobą. Stwierdzić pewność kanonu, nawet w odmiennych warunkach, gdy nowe wrażenia osiągane na Drodze – zaraz po pojawieniu się biurka, były radosne, były inaczej widziane, nawet jeśli pojawiały się jako zbiór bilboardów wśród betonowych bloków, może starych banerów wieszanych na pordzewiałych płotach czy chichot dziewczyn opowiadających sobie o imprezowaniu.

 

Nie tylko chichotały. Także uczyły się jakichś mądrych rzeczy, wykorzystując notatki w swoich smartfonach. Dziewczyny były też w Drodze – jak on. Jak właściciele banerów. Oni zrywali się do lotu. To był początek. Dziewczyny  często bardzo piękne, miały czasem długie proste włosy, które tak lubił, bawiły się  smartfonami, ale do pogodzenia się ze sobą należał jedynie ukradkowy rzut oka, radość ze słyszanego chichotu, ciągłe myśli o biurku. Długie proste blond włosy przypominały Marinę Vlady. Czy te dziewczyny wiedza kto to był Wysocki? Są  radosne i piękne, chichoczą nad swoimi smartfonami. Czy tragiczny los wielkich artystów będzie im dany – wspólnie z chłopakami o których opowiadają? Los niemożności ułożenia sobie życia? Bez Wysockiego świat byłby inny. Jak i bez pięknych dziewczyn. Wysocki – szaman. I dziewczyna szamana – Marina. Szybko otrząsnął się z takich myśli. To nie jest bliskość drugiego człowieka. Bliskość w życiu wielkiego barda była inna, zawaliła  wszystko zupełnie. Zniszczyła by każdą miłość. Nie o taką bliskość chodziło mu. On poruszał się swoją Drogą. Pozwalała mieć nadzieję na wytrwanie, była trudna, lecz coraz lepiej określona. Zaczynała się zwykle na Przyborowiu. Brał mały plecaczek ze starym laptopem, wsiadał do wiekowego, niebieskiego pojazdu, gdzie kierowca niezmiennie złościł się na brak kagańca dla psa. Złościł się nie dlatego, ze nie lubił psów. Złościł się, bo był odpowiedzialny, bo pracował od piątej rano, a droga była ciężka. Pozłościł się i przestawał. Był życzliwy. Też miał swoje tempo. Nie dowodził wielkim, kolorowym liniowcem pędzącym po autostradach. Żył w podstawowym krwioobiegu, w naczyniach włosowatych. Tu ruch był wolny, pojazd zatrzymywał się  co parę kilometrów, jakże jednak był niezbędny. Autobusy pełne ludzi, których bliskość czuł całym wnętrzem. Gdy wybrał się później – jechali studenci – wolne ptaki. Ale i oni spali po nocy przepędzonej nad książką, lub w trakcie Drogi jeszcze cos uzupełniali.  Droga prowadziła dalej. Gdzie miała się skończyć? Spotykał coraz więcej życzliwości. A to spełnienie błagalnej prośby o jakiś adres, a to poprawienie nieporadnego błędu. Droga prowadziła ku drugiemu człowiekowi i przez to ku Bogu. Drugi człowiek poprawiał jego błędy. Dawał rady, podsuwał pomysły, pomagał. Czy tylko za uśmiech?

 

Brakujący punkt triady pojawił się niespodziewanie. Był bliskim dwu pozostałych i pozwalał, pomimo swej pozornej odmienności od określonego w  marzeniach, osiągnąć ten sam cel. Pewnie istniał zawsze. Może w ukrytej postaci. Marzenia są tylko marzeniami, ich  nie spełnienie może zapętlić los, ale z pomocą przyszło Nowe Biurko i wywołana przez nie lawina zdarzeń niespodziewanych, lub tylko zarysowanych, potem w pełni akceptowanych, kilkudniowymi rozmyślaniami w Drodze, mogących być zwiastunem dalszych, jeszcze wymagających, jak  wszystko, ogromu wysiłków. Był gotów podjąć się tych wysiłków. I wiedział dlaczego. Wiara w drugiego człowieka istniała w nim oczywiście też cały czas. Pogodził się tylko z faktem, że  drugi może być zbiorowością. Zbiorowym partnerem, I że zbiorowy partner może być pierwszym na linie, a on będzie  asekurującym, ubezpieczającym, co pozwoli partnerowi poruszać się szybko i bezpiecznie. Razem mieli stanąć na szczycie, rozwinąć proporce i cieszyć się zwycięstwem. Najpierw jednak Droga.

W Drodze spotykał nie tylko piękne dziewczyny. Bywało, ze przepełniona ludźmi wracającymi, przemęczonymi, zasypiającymi pozwalała zawsze spostrzec ich bliskość i życzliwość. Droga zmęczenia, poprzez bliskość i życzliwość zbliżała do tańca: „…. Tylko mnie zaproś do tańca…”. To też ulubiona szamanka. Ale wolał klasyk. Stary, nieśmiertelny walc, który dziś był tak odległy. Ciągle nie mógł pogodzić się z jego oddaleniem. Przecież ktoś pamięta? Gdzie jest ten ktoś? Sprawdzić posty na YouTube? Kontakty z dziewczynami z Facebooka? Ciągle wszystko wirtualne.

 

Wirtualne wyciąganie ręki mało dawało – nawet wyciąganie ku ludziom pokręconym przez los, nawet ku tym, którzy byli mu najbliżsi. Spokojnie, spokojnie – bez ruchów gwałtownych, nieprzemyślanych. Zbiorowość pokręconych przez los? Istniało, oczywiście wiele takich podzbiorów. Niektórzy z ich członków  kochali piękno tak jak on. Nie znaczy, ze byli pięknoduchami. W szczególności nie byli duchami. Mieli też ciało. Sprawiające ból i radość.

 

Pokręcenie przez los może prowadzić do piękna, do czegoś co było, jest i będzie piękne, co będzie wieczne.  Bólowi i towarzyszącej radości przynależały błędy. Błędy  były też im nie obce: popełniali je, zwykłe ludzkie błędy, rozwiązywane często dużym wysiłkiem, z pomocą innych, rozwiązywane istotnymi zaletami swoimi i innych. Skąd się biorącymi? Pewnie przeważającymi w człowieku i wyrażającymi się prostą parafrazą: człowiek człowiekowi człowiekiem jest. Człowiekiem, a nie wszechmogącym wielmożą i  królem. Zupełnie oczywisty i podstawowy element pogodzenia się z sobą.

 

Dla niego było jasne Kto jest wszechmogący i wiedział, ze w człowieku, który innemu człowiekowi jest człowiekiem tkwi odwieczna tęsknota, by poprzez tego innego człowieka, zmierzać ku temu Kto jest.

 

Zmierzanie jako Droga trwająca całe życie,  w stałej wierze – czasem falującej, w popełnianych błędach i usilnym dążeniu do ich uprzątnięcia, jak śmieci, z którymi, lepiej lub gorzej, ale skutecznie  radził sobie na Przyborowiu przez długie okresy. Określenie lepiej lub gorzej, dość minimalistyczne,  dobrze go określało.

 

Nie gardził  kuchnią, potrafił się nią cieszyć, uważał za jeden z elementów, kto to wie, jakiegoś piękna,  ale w napotkanych często na Drodze warunkach zupełnie dobrze obywał się bez niej, elastycznie poddając się brakom, powinnościom lub nakazom polotu, pomysłowości i wiedzy, wynikających z doświadczenia, bagażu lektur i własnych obserwacji lub rozmów. Kuchnia – proste planowanie, umiejętność obycia się byle czym w Zmierzaniu ku Trwałości. Poza kuchnią nie wszystko było prostym planowaniem. Przeszkadzały błędy.

 

Pocieszał się, że ze śmieciami radził sobie już dość długo. Zawsze znajdował jakieś pocieszenie. To prawda. Potrafił  nie oddalać go i zmierzać dalej, dzięki istotnym cechom, dzięki stałemu optymizmowi, dzięki wierze w Boga i Człowieka. Dzięki wierze w istnienie Dobra. Pozwalała wygrzebywać się ze śmieci, radzić sobie z nimi i, ostrożnie może, wierzyć, że klęska nie będzie mu dana.

 

Byle nie zaniedbywać kanonu, który przywoływał co chwilę. Byle zmierzać aż na szczyt. Nieustanne zmierzanie jawiło się  wartością samą w sobie. Nieustanną wartością Drogi przebywanej by osiągnąć cel założony zamierzchle.

 

Można nie osiągnąć celu – zupełnie jasne. Obok Drogi leżą pordzewiałe wraki. Ich kierowcy wyruszali pełni wiary i nadziei.  Wyruszali zmagając się z mrozem, czasem, upałem, z techniką i własną niemocą. Ze wszystkimi przeciwnościami jakie mogą się zdarzyć w Drodze. Rosły one  czasem, a ci jechali dalej, wiedząc, że tak, czy inaczej ich wysiłek musi przynieść rezultat. Rezultat raczej może tylko wyobrażalny i zarysowany, dla nich jednak i wielu innych logiczny i jasny.

 

Było coś heroicznego w ich Drodze, w wierze, wysiłkach i samozaparciu. Jakże radowały pochwały na etapach, zachęcały do kontynuowania, do dalszej logicznej Drogi, upływającej bez zarozumiałości, bez pogardy dla siebie i innych i bez poddawania się. W długiej Drodze nie brakowało oesów. Wydawało się, że Droga jest coraz łatwiejsza, może, ze nawet już widać koniec. Koniec jednak zwykle jest najtrudniejszy. Czy kanon wystarczy? Wiedział, ze musi, że jest kanonem.  Taka wiedza powodowała, że pomimo piętrzących się trudności, pomimo, lub nawet wbrew różnym opiniom, dążył do celu, łagodnie obecnego. Ciągle jednak tylko rysującego się i niepewnego. Droga ciągnęła się niemiłosiernie.

 

 

                                                         KOBIETA I FADO

 

Prorocze słowa o języku, który powinien wyrazić wszystko co zrodzi się w głowie, stanowiły też trudność. Ileż łatwiej było młodym, silnym i przebojowym, wykarmionym właściwą dietą. On jednak wierzył w swoje istotne cechy. W swój kanon. W podążanie  w jednym kierunku mającym zaprowadzić do Celu. Kiedy to miało nastąpić? Na razie był w Drodze. Znów wyruszał z Przyborowia.

 

Wyruszał, aby przybliżyć cel, który sobie wymarzył. Nie wiele o nim wiedział. Taki zasadniczy, a tak niewidoczny. Czasem migotał, wydawał się przyjazny i ciepły. Mogło to być złudzenie, zaś niektórzy mówili, ze nigdy nie da się osiągnąć rozróżnienia co złudne, a co pewnością. Więc ciągle Droga ze swymi wysiłkami, samozaparciem, może nawet heroizmem, wiodąca przez teren  trudny, ciągle jeszcze wariantem dość znanym, pokonywanym wspólnie z partnerem zbiorowym. Czy nie było poszukiwaniem przygody  pchanie się dalej?

 

Pomóc miały jego istotne cechy – jak zwykle. Pomóc w realizacji marzeń młodości, których po chłopięcemu nigdy nie był w stanie pozbyć się. I tu czasem słyszał: eh – dasz sobie radę. Potem pomyślisz o jakimś wariancie bardziej przyjaznym. A on wiedział dobrze, był przekonany, ze ten bardziej przyjazny wariant, nieco, tylko nieco łatwiejszy także wyprowadzi go na szczyt. Przygotowywał się do tego, spokojnie i cierpliwie, pomny na wielkie słowa o chorobie nadmiernego planowania podane razem ze słowami o innych chorobach. Ich spis miał ze sobą. Spis, będący pokłosiem myśli Sługi Sług…. Sam go zdobył, sam go wdrożył wtedy, jak gdyby szykując się do dalszej czekającej Drogi, już zamierzchle. Nieprzewidywany i ukończony wysiłek, dziś owocował gdy czekały końcowe etapy, przedsięwzięte ze świadomością  trudności, gdy migotał cel, niepewny, ale konieczny. Gdy koniecznością był jeden z kanonów Piękna wsparty zwykłą pieśnią z daleka.

 

Istniało to w realu. Miało się też niebawem okazać – przynajmniej tak można było sobie wyobrazić, jak zwykle podejmując wiele wysiłków, czy zmagania ostatnich etapów zakończą się pełnym podziwu zdaniem: - Ty przeklęty  chechaquo*)……….. jak tego dokazałeś, nie wiem, ale przecie dokazałeś. Zdanie kończące ulubioną lekturę z  młodości. Wielki i doświadczony poganiacz psich zaprzęgów, pełen podziwu dla chuderlawego, a kończącego ramie w ramię, razem z nim, wielki bieg o milion dolarów.

 

Komu zawdzięczał tę książkę, która trwała przy nim całe  życie, była w strzępach, ale trwała?. Kierowała, często jego myślami, rozwijała je. Wracał do tych strzępów z nabożeństwem, szukał jakichś nowszych wydań, cieszył się ich ilością i wracał do pożółkłych, rozlatujących się kartek na półce, a w jego szarych komórkach natychmiast pojawiał się obraz wielkiego osiągnięcia człowieka, który nie poddawał się.

 

I ostatecznie zrozumiał: zbiorowy partner jest najważniejszy. Przeczuwał od dawna. Przeczucia nie przynosiły wstydu, pomimo, że trwały długo. Pomimo, że cel niewidoczny i migoczący takim pozostał. Reszta dawała wygraną. Jak w Klondike.

*) na Alasce – maminsynek

                                                 Czersk – Warszawa zima 2015/2016

bottom of page